środa, 31 lipca 2013

O sile motywacji

Wczoraj w Gdańsku Lechia zremisowała w meczu towarzyskim z wielką FC Barceloną 2:2. Ci, którzy mecz widzieli, mówili, że Lechia grała zdumiewająco dobrze i jeszcze w 94. minucie mogła strzelić zwycięską bramkę.
Dlaczego o tym mówię? Takim wielkim fanem futbolu jestem? Triumf pomorskiej drużyny chcę uświęcić? Powrót wielkości polskiej piłki nożnej zwiastuję? Nic z tych rzeczy. Chcę zwrócić uwagę na coś zgoła innego - na siłę motywacji.
Lechia Gdańsk to drugorzędna drużyna w trzeciorzędnej lidze. Zajęli zaledwie ósme miejsce w naszym ligowym - jak to niegdyś zgrabnie ujął Rafał Stec - “żółwim wyścigu”.
Ale dla naszych kopaczy pojedynek z Barceloną był pierwszą i najprawdopodobniej ostatnią szansą na zmierzenie się z drużyną na najwyższym światowym poziomie. Pierwszy lepszy ligowy szaraczek musiał sobie myśleć “gram najważniejszy mecz w życiu, zmierzę się z Messim, Xavim, Iniestą - muszę dać z siebie wszystko”. Do walki motywował ich już nie tylko trener i kibice, ale własna chęć spełnienia marzeń.
Daleki jestem od stwierdzeń, że w sporcie wszystko “siedzi w głowie”, że nie mięśnie, a psychologia się liczy. Ale uważam, że odpowiednie nastawienie do zadania, które mamy wykonać, znacznie polepsza jego efektywność. Banał? Nie dla wszystkich.
Polska reprezentacja piłkarska miała kiedyś trenera imieniem Leo. Leo Beenhakker. Mówiono o nim zawsze, jako o wybitnym psychologu, znawcy piłkarskiej mentalności. “To świetny motywator” mówił sam Andrzej Strejlau, więc musiała to być prawda.
Istotnie, Beenhakker potrafił tak zmotywować przeciętnych piłkarzy naszej kadry, że w pięknym stylu pokonali “Brazylię Europy”, czyli Portugalię. Wprowadził też Polskę do mistrzostw Europy i do dziś pozostaje jedynym trenerem w historii, któremu się to udało (przypominam, że występ na Euro 2012 dostaliśmy “w gratisie”)
I co zrobiono z Leo? Potraktowano go “jak kawałek gówna” (sam tak to ujął). Prezes Lato zwolnił go w telewizji. Na miejsce Beenhakkera przyszedł trener Smuda, który może miał intuicję, ale zdolności motywacyjne - znikome.
Wbrew pozorom ten tekst nie jest o stanie polskiej piłki nożnej. Jest o czymś znacznie ważniejszym - o tym, że jeśli odpowiednio się zmotywujesz, nastawisz mentalnie, uwierzysz w siebie - nie ma przed tobą przeszkód. Świat należy nie do tych, którzy po prostu posiadają talent, lecz do tych, którzy wiedzą, że mogą go we wspaniały sposób wykorzystać.
Wtedy można zwyciężać nawet z Barceloną.

środa, 24 lipca 2013

Nie marnuj czasu!

Niedawno pisałem o notesach Moleskine. Dzisiaj natrafiłem na bardzo ciekawy filmik Michała Pasterskiego, w którym opowiada, jak używać ich do efektywnego zarządzania czasem.
Bardzo polecam ten film, jak i cały - świetnie pisany - blog Michała, jeśli jeszcze go nie znacie. W nieustannym życiu z książkami, wykorzystywanie wszystkich okruchów czasu jest niezwykle ważne.
PS. A’propos moleskinów - myślałem, że jak na razie tylko ja i moja babcia czytamy tego bloga i jeszcze dużo czasu upłynie, zanim ktoś zacznie tu komentować, a tymczasem właśnie pod wpisem o notesach przeczytałem komentarz Justyny:
"Uwielbiam czytać twoje trafne przemyślenia. Są tak proste, oczywiste a zarazem fantastyczne jak dla Ciebie notes Moleskine"
Wielkie dzięki. Obiecuję kolejne porcje przemyśleń :)

piątek, 19 lipca 2013

Moleskine, czyli o moim nieszkodliwym snobizmie

Każdego roku mówię sobie: “Kuba, uspokój się i policz do dziesięciu - przecież to zwykły notes, nic nadzwyczajnego. I każdego roku poddaję się, kupując nowy kalendarz Moleskine.
 Co to jest?
Moleskine to piękny, błyszczący, świetnie nadmuchany marketingowy balon. Oto bajeczka: dawno, dawno temu, we Francji, pewna rodzina prowadziła malutki sklepik z artykułami papierniczymi. W zwykłe, czarne notesy z gumką zaopatrywali się tam Wielcy Artyści. Między innymi Hemingway, Chatwin, Picasso czy Van Gogh. Dzisiejszy Moleskine nie ma wprawdzie nic wspólnego z dawną rodzinną firmą, produkującą notatniki, ale legenda działa. Mną także zawładnęła.
Pamiętam, że kiedy byłem małym chłopcem, rodzice zabrali mnie na wycieczkę do Wilczego Szańca. Oprowadzał nas starszy pan historyk. Zapadło mi w pamięć, że w pewnym momencie powiedział: “No wyobraźmy sobie, że w tym miejscu, w tych okopach, przechadzał się Hitler”. Tak mniej więcej działa marketing Moleskina: “Wyobraźcie sobie, że w takim samym notesie szkicował Picasso”.
To, co zapewne jest korzystne biznesowo, ale mi się nie podoba, to rozmienianie tej marki na drobne. Kiedy wejdziecie na stronę Moleskinazobaczycie, że to już nie tylko notesy, ale także torby, pokrowce, ołówki, długopisy, piórniki, nawet oprawki na okulary. Czekam na sokowirówki.
Dlaczego to lubię?
No dobra, nie będę udawał, że nie dałem się porwać tej atmosferze. Kto nie chciałby, niczym Faulkner czy Hemingway w latach 20. w Paryżu siedzieć w kawiarni, notując pomysł na powieść w gustownym notatniku? Każdy grafoman o tym marzy.
Ale to, co najbardziej podoba mi się w notesach Moleskine to prostota i minimalizm. Dzisiaj zewsząd atakuje nas krzyk, wrzask, fajerwerki, promocje, ścięte brzozy. Prosty, elegancki notes to możliwość spokojnego przelania swoich myśli na papier. Notuję w nim daty spotkań, cytaty z książek, pomysły na teksty na blog etc. Pomaga mi się skupić.
Jesteś hipsterem? Nastolatkiem publikującym wiersze na poezja.info? Zawsze chciałeś być jak Hemingway, ale nie umiesz pisać jak on? W takim razie Moleskine to coś dla Ciebie.

czwartek, 18 lipca 2013

Gdzie kończy się troska o język, a zaczyna gderanie?

Od najmłodszych lat byłem purystą językowym. Z wielką zaciętością poprawiałem błędy dorosłych - składnia, fleksja, fonetyka, odmiany - to było pole, na którym mogłem zdobyć nad nimi przewagę i zgrywać bystrzaka. Nie sądzę, żeby kierowały mną jakieś szlachetne pobudki - troska o kulturę języka itd.

Dziś błędy językowe irytują mnie w takim samym stopniu, ale nie wytykam ich innym z taką lubością, a jeśli już to grzecznie i uprzejmie. Mam wrażenie, że te narzekania na współczesną kulturę języka (“włanczać”, “wziąść”, “wzięłem”, “kupywać”, “wymyśleć” etc.) oraz żarliwe obrony “formy poprawnej” są głosem starców grożących laskami albo inteligentów-frustratów, tak jak w moim ulubionym filmie “Dzień świra”:

Tak samo jak niechlujnego języka nie lubię defetyzmu oraz gderania. Przynajmniej tak to sobie ułożyłem w głowie…

Ale kiedy niedawno kupowałem piwo marki “Łomża” i zobaczyłem, że na etykietce jest napisane “lemonowe” to od razu miałem ochotę przyłożyć temu, kto je tak nazwał

"Lemonowe"! Jakby nie mogło być po polsku - cytrynowe, limonkowe, jakkolwiek, byle po polsku - gderałem pod nosem.

A miałem nie dołączać do chóru frustratów…
image

PS. Piwo niezłe, ale zbyt słodkie. Na rynku lemoniad zmieszanych z piwem zdecydowanie przegrywa z Warką Radler.

środa, 17 lipca 2013

Stosik wakacyjny

image
Czas zrobić coś jak rasowy bloger książkowy.
Dla niewtajemniczonych - w blogosferze literackiej istnieje nieco dziwna, trochę nerdowska, ale bardzo urocza kategoria wpisów - tzw. “stosiki”.
Bloger układa niedawno kupione książki w stos, robi im zdjęcie i chwali się czytelnikom, którzy zachwyceni dzielą się w komentarzach wrażeniami dot. tych książek. “Ach, zazdroszczę”, “ojej, też chciałam to kupić!”, “dalibóg! ile czytania!” etc. Coś jak u szafiarek, tylko z książkami zamiast ciuchów.
To mój pierwszy stosik, ale na pewno będzie ich więcej, bo książki przybywają do mnie lawinowo i zawsze jest się czym chwalić. Dość gadania - przechodzimy do sedna. Zaczynamy od dołu.
Jerzy Illg “Mój znak” - na 50-lecie krakowskiego wydawnictwa Znak, jego dyrektor, znany siwy brodacz - Jerzy Illg, napisał książkę, w której wspomina niezwykłe osoby, które miał przyjemność poznać (m. in. Miłosza, Szymborską, Brodskiego, Czapskiego, księży: Tischnera i Twardowskiego, Barańczaka) i sypie jak z rękawa anegdotami z życia krakowskiego środowiska literackiego. Podczytuję po trochu z wielką przyjemnością, ale nie mam czasu usiąść i przeczytać od deski do deski.
Jerzy Pilch “Wiele demonów” - ktoś kiedyś powiedział, że Pilch albo uwodzi, albo irytuje. Ja powiedziałbym inaczej - autor “Spisu cudzołożnic” najpierw irytuje, a potem uwodzi. Mnie uwiódł genialną warstwą językową, która jest u niego całkowicie oryginalna. Wielu próbuje kopiować ten styl, będący połączeniem luterskiej gawędy oraz inspiracji Mannem i Schulzem, ale Pilch jest jeden. Dlatego nie mogłem nie kupić jego najnowszej powieści - “luterskiego kryminału” pt. “Wiele demonów”.
Jarosław Marek Rymkiewicz “Głowa owinięta koszulą”- kolejny autor kontrowersyjny. Szkoda, że dał się przypisać politycznie, bo Rymkiewicz to jeden z najlepszych polskich poetów współczesnych. Trzeba przyznać, że potrafi zauroczyć swoją romantyczną wizją polskości. “Głowa owinięta koszulą” to zbiór esejów o Mickiewiczu. Możemy się z niego dowiedzieć np. dlaczego romantycy umierali młodo, jakie są tajemnice “Dziadów” i “Pana Tadeusza”, na które nie zwracamy uwagi, czytając powierzchownie albo “kto otruł Mickiewicza oraz jak to zrobił?”.
Michał Heller “Wszechświat jest tylko drogą. Kosmiczne rekolekcje” - wspominałem już tu o wywiadzie z ks. prof. Hellerem w programie Grzegorza Miecugowa, który zrobił na mnie duże wrażenie. Michał Heller to filozof, teolog, fizyk i kosmolog, który bada związki pomiędzy najnowszymi osiągnięciami nauki w badaniu kosmosu z filozofią. Jeśli zaciekawił mnie, odwieczną nogę z fizyki, to was chyba tym bardziej.
To by było na tyle. Jako żenujący żart prowadzącego na koniec powiem, że możecie mnie spalić na stosiku.
/śmiech/

wtorek, 16 lipca 2013

Widoki, miejsca i smaki Krakowa

image
W Krakowie byłem zdany na łaskę internetu dostępnego w kawiarniach i restauracjach, który nie zawsze osiągał gepardzie prędkości. Żeby załadować wszystkie udane zdjęcia do jednego posta musiałbym więc siedzieć jakieś trzy godziny. Teraz, kiedy jestem już w domu, mogę je tutaj umieścić.

sobota, 13 lipca 2013

Flanowanie w Krakowie

image
Herbert pisał, że w zwiedzaniu najbardziej lubi włóczenie się po mieście, po obejrzeniu wszystkich zabytków i zrobieniu skrzętnych notatek. Wtedy, jak pisze w “Barbarzyńcy w ogrodzie”:
Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni i zaczyna się najprzyjemniejsza część programu – flanowanie, to znaczy:
włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników,
oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów (…), gapienie się, podnoszenie kamyków, wyrzucanie kamyków, picie wina w możliwie najciemniejszych zakątkach, zadawanie się z ludźmi (…)
Z podróży, tych małych i tych dużych, zapamiętuję detale - smaki potraw, uśmiechy ludzi, topografię pomijanych przez tłum zakamarków. To wszystko da się osiągnąć “flanując”.

W Krakowie lubię wchodzić na podwórka, czy - jak powiedziałby rodowity Krakus - podworce kamienic. Jeśli ma się szczęście, można trafić na małe cuda - porośnięte cierpliwie wspinającym się bluszczem ściany i drewniane galeryjki ze skrzypiącymi schodami.

piątek, 12 lipca 2013

Kraków - preludium

Siedzę sobie w kawiarni, patrzę na skąpany w strugach deszczu Rynek Główny w Krakowie, popijam herbatę - bo za kawą nie przepadam - i czuję się świetnie.
W ciągu dnia chodzę po krętych uliczkach Kazimierza, zaglądając co jakiś czas do podwórek kamienic, wolno spaceruję Plantami. Wędruję szlakiem krakowskich antykwariatów, pozwalając sobie na większą niż zwykle dezynwolturę przy kupowaniu książek.
A wszystkie spacery kończą się na najspokojniejszej ulicy świata - Skałecznej. Tu czuję się najlepiej, tu się kiedyś przeprowadzę.
Teraz jestem jeszcze na etapie zbierania detali, układania sobie w głowie tego, co chcę napisać o tym pobycie w Krakowie. Dlatego dużą relację ze zdjęciami dam dopiero jutro, albo pojutrze.
Tymczasem wracam na Skałeczną.

czwartek, 11 lipca 2013

Co łączy szwedzkie kryminały i maliny?

Co łączy szwedzkie kryminały i maliny?

Pewnie nic. Bywa jednak, że jakieś miejsca, zdarzenia, przedmioty kojarzą nam się z czytanymi w ich otoczeniu książkami. Do nas, bibliofili (osobliwy gatunek) wspomnienia powracają, kiedy patrzymy - nie bez dumy - na nasze zapchane makulaturą regały.

Ściągając jakąś książkę z półki myślę sobie czasem: “aha, czytałem ją w samolocie, wracając z Francji”, “a tamtą przeczytałem w nocy, w namiocie, przy świetle latarki, na biwaku w Grodnie”.

środa, 10 lipca 2013

W odpowiedzi Jej Trawie

image
Ida z MojejTrawy.pl napisała niedawno tekst pt. “Czekając na religijny Big Bang”. Jej artykuł - który znajdziecie pod tym linkiem - czytałem z wielką ciekawością, ale w wielu miejscach się nie zgadzamy. Dlatego napisałem poniższą polemikę. Tak, nie musicie regulować łącz, blogerzy dyskutują czasem o sprawach ważnych, a nawet ostatecznych.
Szanowna Ido,

Każdy z nas kiedyś natknął się na jakiegoś narwańca - faceta, który chce nam sprzedać odkurzacz do prania dywanów, Świadka Jehowy, działacza PiS-u albo Greenpeace’u.

My, Katole, też jesteśmy takimi narwańcami. Chrystus kazał nam - i wszystkim ludziom - głosić Ewangelię całemu światu, więc czujemy potrzebę odpowiedzi na takie wypowiedzi jak Twoja. Możesz więc potraktować mnie jak domokrążcę - nie obrażę się.

sobota, 6 lipca 2013

Jak było na McCartney'u?

Z wielkim opóźnieniem piszę o koncercie Paula McCartneya na Stadionie Narodowym, ale może to dobrze, bo mogę go ocenić na trzeźwo.
image
Było świetnie!
Tak sobie teraz myślę, że wzruszającym i zadziwiającym zarazem jest, że starszy pan z gitarą potrafi porwać 30-tysięczny tłum. Ale przede wszystkim porywają piosenki. Paul zaśpiewał cały kanon Beatlesów - “And I love her”, “Hey Jude”, “Let it be”, “Yesterday”.
Było też kilka pobeatlesowskich piosenek, np. “Live and let die” nagrany do jednego z Bondów, ale mniej mi się spodobały, bo… nie znałem ich. A ja, podobnie jak inżynier Mamoń, lubię piosenki, które już wcześniej słyszałem.
image
Drugi raz byłem na Stadionie Narodowym - poprzednim razem kupowałem książki - i wrażenia pozostają bardzo dobre. Chciałbym kiedyś przyjść tam na mecz reprezentacji Polski i być w tak samo dobrym humorze.
A zatem koncert udany.

A kiedy siedzący obok wujek, będący z tego pokolenia, które wychowało się na Beatlesach, śpiewa z Paulem “Hey Jude”, można uwierzyć, że marzenia się spełniają.