Było zimne listopadowe popołudnie. Stałem w długiej kolejce osób w warszawskim Empiku Junior, czekając na spotkanie z Mrożkiem z okazji promocji jego korespondencji z Lemem. Na eleganckich stojakach leżały równo ułożone tomy w ciemnoniebieskich okładkach. Cena - 59,90 - nie tyle odstraszała, co uniemożliwiała mi zakup. Wziąłem więc z domu kilka książek Mrożka na wypadek, gdyby miał podpisywać.
Okazało się, że nie tylko będzie podpisywać, ale nic więcej nie zrobi. Nie będzie klasycznego spotkania autorskiego z pytaniami i egzegezami utworów sprzed 50 lat.
Mrożek już wtedy, dwa lata temu, był bardzo osłabiony. Napisanie dedykacji, składającej się z dwu słów “dla Kuby” zajęła mu około minuty. Nie męczyłem go, jak inni, pytaniami i zapewnieniami o uwielbieniu dla jego twórczości. Po prostu podziękowałem, uścisnąłem spoconą dłoń i poszedłem.
Mrożek nie był dla mnie nigdy pisarzem najważniejszym, kształtującym. Lubię jednak jego króciutkie opowiadania, których proste i celne frazy zapadają w pamięć. Np. ta z Wesela w Atomicach - "Na niebie pojawiła się gwiazda. Dzieci rzucały w nią kamieniami".
Był więc dla mnie bardziej autorem pełnych dyskretnego humoru i groteski opowiadanek (“Słonia”, “Półpancerzy”) albo absurdalnych rysunków, niż egzystencjalnych dramatów w rodzaju “Tanga” czy “Emigrantów”. Był wyrazicielem bliskiego mi poglądu, że absurd, ironia, persyflaż są dobrym antidotum na wiele naszych problemów.
Zmarł dzisiaj rano. Miał 83 lata.
Obecny nieboszczyk z przyszłym.