piątek, 15 listopada 2013

Nieważne “przyszłem” czy “przyszedłem” - ważne, że doszłem

image
Janusz Głowacki “Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”, Świat Książki, Warszawa 2013, stron 238.
Film Wajdy o Wałęsie obejrzałem. Nie zachwycił mnie jakoś szczególnie, ale podobała mi się pielęgnacja  solidarnościowego mitu, który ostatnimi czasy próbowaliśmy sobie na różne sposoby popsuć.

Najnowsza książka Janusza Głowackiego to w pewnym sensie notatnik scenarzysty. Głowacki ze skąpstwa, jak zaznacza na początku, umieszcza w książce sceny, które nie weszły do filmu albo zostały brutalnie pocięte w postprodukcji oraz kilka pomysłów jak inaczej możnaby opowiedzieć historię przywódcy “Solidarności”.


Wałęsa jest głównym bohaterem książki Głowackiego, który zastanawia się nad fenomenem tego elektryka-rewolucjonisty, pełnego paradoksów, zdolnego do czynów wielkich i głupich. Z czysto literackiego punktu widzenia Wałęsa istotnie jest postacią fascynującą. Jednym - jak np. Jackowi Kuroniowi - przypominał Falstaffa, innym Zagłobę, Głowacki nazywa go “pomnikiem, który wciąż gada” - a jednak jest to człowiek, który stanął na czele pierwszego naprawdę zwycięskiego polskiego powstania.

Czytając te mniej lub bardziej udane wycięte sceny, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wizje Wajdy i Głowackiego dotyczące filmu o Wałęsie niemal zupełnie się rozmijały. Wajda chciał zrobić film pomnikowy, ukazujący Wałęsę jako nieujarzmionego herosa. Głowacki wolał ukazać go od bardziej “ludzkiej” strony - pokazać, że Wałęsa był wielkim, niezłomnym,  ale przecież niepozbawionym również wad i komizmu człowiekiem.

Z książki Głowackiego dowiadujemy się, że Wajda przy pierwszej rozmowie o kształcie filmu upierał się, żeby nazwać go “My, naród polski”. “Tylko nie to, pomyślałem” - pisze Głowa i dobrze, że udało mu się przekonać Wajdę do zmiany tytułu, ale to wiele mówi o patetyczno-eposowej koncepcji reżysera.

"Nie ma wielkości bez komizmu" twierdzi Głowacki i chyba ma rację. Szkoda, że wiele scen w duchu tego zdania nie uchowało się w filmie. Najbardziej podobała mi się surrealistyczna retrospekcja z dzieciństwa, kiedy wiejska babina zagaduje małego Wałęsę "chodź, Lesiu, kurki będziemy karmić" po czym wprawnym ruchem siekiery odcina im łby i mówi do chłopca "jak się wylatają, przynieś do domu". Toż to scena jak z opowiadań Izaaka Babla albo Andrieja Płatonowa. Zresztą autor "Czwartej siostry" nie ukrywa inspiracji prozaikami rosyjskimi…
image
Jest również w tej prozie - jakżeby inaczej - inspiracja Gombrowiczem (w “Z głowy” jest mu poświęcony cały rozdział, zresztą bardzo interesujący) jeśli chodzi o podejście do martyrologii, grę z czytelnikiem, wyczulenie na groteskę, ironiczne uniki etc. Mam wrażenie, że gombrowiczowska retoryka nie jest już dzisiaj tak oryginalna. Co drugi chce dziś pisać  jak Gombrowicz albo Witkacy, brakuje takich, którzy chcą pisać jak Filipowicz czy Iwaszkiewicz. Ale to temat na osobną rozprawę.

Nie uważam Głowackiego za wybitnego pisarza. Jest zręcznym  ironistą, dobrze operującym sarkazmem i persyflażem literackim celebrytą. Może jest dla literatury tym samym, kim dla filmu jest Woody Allen?

Trzeba jednak przyznać, że autor “Z głowy” - notabene świetnie napisanej prozy autobiograficznej - ma rzadki dzisiaj dar snucia gawędy, skrzących się od dykteryjek opowieści. Tego mi trochę brakowało w “Przyszłem”. Czekałem na te fragmenty, w których Głowacki przerywał przytaczanie wyciętych z “Wałęsy” scen i rozpoczynał rozmaite dygresje - chociażby arcyciekawy rozdział o piciu w PRL-u albo pojawiającą się na początku anegdotę z pogrzebu Iwaszkiewicza. Szkoda, że było tego tak mało…

Starał się Głowacki opowiedzieć poprzez postać Wałęsy jakąś historię o współczesnej Polsce, ale mimo licznych przebłysków “Przyszłem” pozostaje jedynie zakamuflowanym lamentem scenarzysty, któremu wycięto ulubione sceny. Szkoda…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz